|
10 września 2018. Pierwszy dzień pełnoletności |
Osiemnastka to dzień wyjątkowy dla wielu młodych ludzi. Wchodzimy w końcu w dorosłość, taką na papierze. Dla innych to była okazja do celebrowania w gronie przyjaciół, smakowanie wysokoprocentowych trunków, czy wyszumienie się na parkiecie, czy to na dyskotece, czy takim prowizorycznym w dużym domowym salonie. Idylla. Chyba tylko ewentualne wesele mogłoby coś takiego przebić. Ja ogromnej imprezy nie miałem. Spędziłem ją w gronie rodzinnym, z mamą, tatą i bratem. Jedząc dwie pizze. I to było tyle. Oto mój pierwszy dzień bycia pełnoletnim. Zaczyna się ciekawie.
Wchodzenie w dorosłość było dla mnie okresem bardzo ciężkim, z wielu przyczyn. Młode, naiwne serduszko często płakało, bo gdy tylko zwrócono na mnie uwagę i dawało się odrobinę uczucia, jak zwykłe przytulenie, to myślałem już o tym jak o wielkiej miłości. Wiersze pojawiały się w ilości hurtowej, naprzemiennie te o stanie zakochania, jak i te o zranieniu. Czułem się kompletnie niedojrzały (zresztą słusznie) i chciałem na już, na szybko być takim dorosłym z prawdziwego zdarzenia. I to powodowało u mnie wiele przykrych emocji, bo chciałem lepszego życia, którego tak naprawdę nie mogłem jeszcze mieć. Przeżywałem przeróżne kompleksy, jak chociażby dlaczego nie rośnie mi broda, gdy w międzyczasie nawet rówieśnicy mieli ładne zarosty, nie mówiąc już o facetach po trzydziestce. W tym czasie byłem gładziutki jak welin. Nie czułem się jak mężczyzna. Powód błahy, ale weźcie przemówcie osiemnastolatkowi do rozsądku. Pragnąłem przeskoczyć w czasie do okolic trzydziestki myśląc, że będę już ustabilizowany, mądrzejszy, warty kochania, przydatny…
Pamiętam doskonale, że nie jeden dzień w moim liceum przeżywałem na jednym jabłku, czy batoniku, bo pieniądze na jedzenie wrzucałem do skarbonki, by móc co miesiąc kupować karnet na siłownię. I to powodowało kolejny problem dla młodej duszyczki, która miłości pragnęła, tak jak mały, bezdomny kotek domu, który dałby mu ciepło i schronienie. Wyglądałem jak obiekt pożądania, a nie jak ktoś kogo można było pokochać. Niewielu było zainteresowanych, co mam do powiedzenia. Liczyła się sylwetka. Zaraz po kolejnym rozczarowaniu potrafiłem się rozpłakać i nie chcieć więcej żyć, a słowa od moich przyjaciół z internetu, że ktoś taki jak ja na pewno kogoś kiedyś znajdzie, traktowałem jako obrazę i jeszcze większą niechęć do wszystkiego wokół. Uczucie zazdrości i niższości wobec „prawdziwych” dorosłych towarzyszyło mi praktycznie stale, ale wciąż w jakimś sensie torturowałem samego siebie rozmowami z nimi. Jeden był doktorantem, drugi wykwalifikowanym specjalistą w specyficznej dziedzinie, trzeci wykładowcą akademickim, czwarty był przedsiębiorcą… i mogłem tak wymieniać. Do dzisiaj się zastanawiam co oni widzieli w zapłakanym osiemnastolatku, który miał hopla na punkcie tego by ktoś go w końcu pokochał. Nawet pomimo faktu, że sami byli w związkach i opowiadali mi o swoich trudnościach, jakie w moim ówczesnym wieku przeżywali. A dla mnie nie działało to jak motywacja, tylko powód do kolejnego poczucia niższości. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że te rozmowy były jednak potrzebne, bo z czasem dało mi to wiele do myślenia. Nasłuchałem się nie jeden raz, że przyszłość będzie lepsza, że naprawdę na kogoś zasługuję, a ja tylko w myślach krzyczałem wręcz: „skoro zasługuję na faceta, to dlaczego żadnego jeszcze nie mam”. Można rzec, że tak działa młodzieńcza werwa. Z drugiej strony nie ma co się dziwić, że zraniony człowiek po jakimś czasie mówi: „dość”. Moje uczucia znały ból doskonale. Cały czas starałem się udowodnić swoją wartość. Pokazać, że nie jestem tylko młodym chłopakiem z ładnym ciałem, ale także z wiedzą, która mogłaby zaciekawić. Ale to jednak nie wystarczyło. Cały czas otwierałem serduszko z łatwością na nowe osoby, by po jakimś czasie je kompletnie zwandalizowano. Ale ono wciąż było otwarte. Do dziś jest otwarte. Nieco wyczyszczone, wyremontowane, lecz po przejściach.
Osiemnastoletni ja myślał o miłości jak z filmu, albo jak z Kordiana Juliusza Słowackiego. Swoją drogą, przeczytałem tęże książkę, bo mnie zaciekawiła, a po wszystkim… zakochałem się w tytułowym bohaterze. Chciałem by Kordian był mężczyzną mojego życia. Tak bardzo potrzebowałem miłości i bliskości, że swoje uczucia zacząłem kierować nawet do fikcyjnych postaci. Tragikomedia.
Uczyłem się i myślałem o ucieczce do Warszawy na studia, gdzie mógłbym się usamodzielnić i żyć swobodnie. Po drodze natrafiłem na ofertę jednego z londyńskich uniwersytetów, gdzie się dostałem. Chciałem uzbierać pieniądze na wyjazd i znalazłem pracę, gdzie zarobiłem marne grosze. Poskutkowało to tym, że musiałem zrezygnować z tego marzenia. To był mój upadek na ziemię i zderzenie z rzeczywistością. W moim rodzinnym Lublinie podjąłem próbę zdobycia wykształcenia wyższego, ale z marnym skutkiem, bo oblałem pierwszy semestr, z zaledwie jednego przedmiotu jakim była filozofia. To było dla mnie ironiczne, bo w szkole nauczyciele mówili o mnie, że jestem filozof. Potrafiłem na lekcjach literatury podjąć tematy o solipsyzmie, empiryzmie, myślach Nietzschego. Doszukiwałem się czegoś innego w czytanych przeze mnie utworach. Nawet nieudolnie próbowałem tworzyć własne doktryny. A tu całą moją wiedzę zweryfikowała nieznajomość dzieł księdza Józefa Tischnera. I tyle. Cały mój trud, dobre oceny z pozostałych przedmiotów. Wszystko poszło w piach. Na samym początku marzyłem o tym, że zrobię doktorat, a tu jeden semestr studiów wystarczył, by ponownie rozerwać na kawałki moje skryte marzenia. Czułem się głupi. Moje poczucie własnej wartości było roztrzaskane w drobny mak. Wróciłem do akademika, w którym mieszkałem. Żyłem za marne 400 złotych miesięcznie ze stypendium. Na studiach przestałem ćwiczyć na siłowni, bo nie miałem na to ani czasu, ani siły, bo nawet nie za dużo miałem do jedzenia. Chodziłem z bratem na pubquizy, by zarabiać. Dla innych uczestników była to zabawa, a dla mnie każde zwycięstwo to były dodatkowe pieniądze, za które mogłem kupić coś do jedzenia. Wygrywaliśmy prawie za każdym razem. Po jednym ze zwycięstw za środki z wygranej kupiłem sobie kebaba. I nie byłem przez moment głodny. Zjadłem w końcu coś normalnego, a nie makaron z bulionem. Dlatego tak bardzo przeżyłem moją porażkę ze studiami, które zakończyły się dla mnie po kilku miesiącach. Chciałem podjąć pewne drastyczne kroki i zrobić samemu sobie to co robią najodważniejsi z tchórzy. Jednakże znalazłem w sobie siłę aby żyć dalej. I po drodze pomagałem innym, tak jak mogłem. Czy to pisaniem tutaj o pewnych sprawach, wręcz banalnie prostych, czy też działaniem „w terenie”. Dawalo mi to motywację i czułem dumę z tego co robię. I czasami myślę, że mogło mnie tu od jakiegoś czasu nie być. Przez jakiś głupi papierek na uczelni. Sądzę, że spróbuję jeszcze raz, ale nie w Polsce, albo przynajmniej nie w Lublinie. Kocham moje miasto, tak jak kochał je Józef Czechowicz, ale już udowodniłem sobie, że po zdobywanie wiedzy muszę wypłynąć w ocean, a nie Zalew Zemborzycki.
Niejednokrotnie mnie bito, gdy ja nawet nie potrafię nikogo uderzyć na poważnie. Niejednokrotnie głodowałem, by osiągnąć swoje własne cele. Niejednokrotnie pomagałem innym, by nie czuli się tak jak ja. Niejednokrotnie bałem się przyszłości płacząc po nocach z obawy, że nie będę miał wsparcia i że nie będę miał za co żyć. Niejednokrotnie miałem ochotę poddać się, ogłupić, czy robić rzeczy niegodne mojej przyszłości. A jednak tu jestem. Podzieliłem się smutną historią. I szczerze? Jest mi lepiej. Nadal jestem ciekawskim facetem, który doszukuje się szczęścia w najdrobniejszych zakamarkach. Zobaczyłem kawał świata, nie potrzebując do tego żadnych wielkich pieniędzy. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, na których się otworzyłem. Odkryłem życie nieco później niż po osiemnastce. I chociaż mam zaledwie dwadzieścia trzy lata (rocznikowo dwadzieścia cztery), to przeżyłem wiele złego, ale uczyniło mnie to twardszym. Czasami jednak nawet najtwardszym przedmiotom zdarzają się pęknięcia i rysy. Nie jest jeszcze doskonale. Ale wciąż wiem (bo to nie jest kwestia wiary, tylko pewność), że będzie lepiej. I to już niedługo.