piątek, 30 września 2016

Rajd pierwszaków

No i skończył się rajd klas pierwszych. Przygoda świetna. Tylko to wstawanie o 5 rano... Około 7. byłem na dworcu, a z dworca dojechałem pod Zana koło Eleclerca, gdzie na przystanku czekały mnie trzy dziewczyny z 2c, klasy, która wygrała rok temu rajd i które były naszymi mentorkami (każda klasa miała swych mentorów z 2c). Potem okazało się, że zamiast na przystanku mamy czekać pod samym Eleclerciem, gdzie była pani od geografii i dwóch chłopaków z klasy. Potem stopniowo dołączały kolejne osoby. I super. Zanim wyruszyliśmy, zadano nam pytanie, które kazano wylosować. No to wybraliśmy trzecie - największe województwo Polski? - proste, Mazowieckie - odpowiedziałem. I mamy pierwszy punkt. Kolejne pytania zadawano nam po drodze. Były historyczne, fizyczne, językowe itp. Naszym symbolem była biała koszulka z narysowanym sprayem trójkątem i literką "C" w środku. Najpierw wyruszyliśmy pod pomnik ofiar obrony Lublina w 1939 roku, na którym widniało 600 nazwisk - cywili, dzieci, żołnierzy itp. Poświęciliśmy im trochę ciszy, a potem na najbliższym przystanku czekaliśmy na autobus linii 37, który miał nas podwieźć pod klub jeździecki, a spod klubu jeździeckiego mieliśmy sami dojść nad zalew. Przed zalewem zadano nam ostatnie pytania. Z 6, odpowiedziałem na 4. Wszystkie mieliśmy bezbłędnie, więc może w tej konkurencji będziemy mieć pierwsze miejsce. Potem siedzieliśmy na trawie, wszyscy. Robiliśmy sobie grupowe selfie, śmialiśmy się, trenowaliśmy śpiew (mieliśmy śpiewać jak najgłośniej, ale początkowo byliśmy mało zgrani i nasze dwie piosenki były śpiewane cicho, więc, żeby zmotywować innych, darłem się podczas śpiewania "Hej Sokoły" i naszej piosenki z melodią do "Bałkanicy"), łaziliśmy po bulwarze i jedliśmy przekąski.

Fajna sytuacja. Robię sobie selfie. Nagle mija mnie pani od religii i pyta:
- Hubert, co ty robisz?
- Ja? Selfie.
- Aha
po czym poszła uśmiechając się. Pani od geografii wolała to nazywać sweet fotkami.
Po próbie szliśmy do lasu i głośno darliśmy się (ja najgłośniej, co dawało nam przewagę, bo było "nas" słychać. Mentorki powiedziały bym tak dalej się darł, ale też żebym oszczędzał głos)
W lesie był prawdziwy pojedynek między klasami - na piosenki i na okrzyki. My chyba byliśmy najgłośniejsi. Tym razem się staraliśmy. Często gdy wszyscy przestali momentalnie krzyczeć, a ja nieogarnięty robiłem to nadal, po czym przestawaliśmy. Mieliśmy ubaw. Oczekiwaliśmy na klasę "f". Przyszła najpóźniej, bo po pół godzinie, ale to nic. Teraz mogliśmy przedstawić okrzyki. Nasze były na pewno najlepsze. Krzyczeliśmy:
"My z mat-geo przybywamy, zaraz wszystkich pokonamy"
"C załatwi was na cacy, zwycięstwo mamy na tacy"
oba były moje, trzecie też było moje, wymyślone na poczekaniu:
"Wy się nawet nie starajcie, C pokona was na starcie"
I dobrze. Potem piosenki. Hej Sokoły. Chłopaki tańczą, dziewczyny gitara, ktoś tam miał bęben, ja flet, no i te głośne darcie ryja. Do tej pory gardło mnie boli. A co dopiero miałem powiedzieć wtedy. Czułem się jakbym połknął papier ścierny, ale wszystko, żeby nasza klasa wypadła najlepiej.
Za piosenkę chyba mieliśmy maks. A też miała Sokoły, B i D miały "Stokrotkę", a F miała "W kinie w Lublinie". Nie pamiętam E.
Potem konkurencje - siatkówka (3. miejsce - 14 odbić), skakanka (środkowe miejsce - 2 osoby się zmieściły bez potknięcia), a potem znowu piosenka, ale taka "nasza", o klasie. I muszę przyznać, że na bank nikt tak dobrze nie wystąpił jak my. Ja trzymałem transparent z kalkulatorem i podskakiwałem wymachując nogami, dzięki czemu rzucałem się w oczy, trzy osoby grały na gitarze, jedna robiła wygibasy, a jeszcze jedna grała na bębenku. Gdy trwał instrumental, to jeden z kolegów był podrzucany - superowo to wyglądało.

Mieliśmy jeszcze inne konkurencje przerwane przez śpiewanie, chociażby:
- rzut jajkiem. Staliśmy w kółku i rzucaliśmy do siebie jajkiem. Jak się rozbiło to koniec gry. Runda trwała 30 sekund. Zajęliśmy drugie miejsce z 16. punktami i jako jedyni nie rozbiliśmy jajka wytrzymując do końca rundy. Niestety, gdy D rozbijała swoje jajko, to miała 18. punktów i nas wyprzedziła, ale to nic.
- kalambury. Ja i kolega. Raz losowałem, raz on. Raz przedstawiałem, raz on. Dwa punkty, ale ponoć mamy odjęte, bo podpowiadałem, nawet pomimo tego, że stałem odwrócony plecami (bo losujący nie mógł patrzeć) i rozmawiałem z panią od angielskiego o tym jak nam idzie.
- rzut beretem. Trzeba było trafić beretem w taką odstającą gałąź na powalonym konarze - po dwie osoby. Trzy próby. TYLKO JEDNA OSOBA TRAFIŁA. I nie z naszej klasy.
Innymi słowy - część artystyczna i łamigłówki najlepiej, a sport, nie najlepiej.
Rajd zakończył się o 13:30. Musieliśmy razem iść na przystanek, ale ja nie chcąc jechać takim zapełnionym autobusem - około 100 osób - raj dla MPK, więc poszedłem dalej, trafiłem do Biedronki i kupiłem dużą colę. Musiałem jakoś trafić. Nie dało rady. Zgubiłem się - znalazłem się na Czubach, na skwerze miast partnerskich, gdy usiadłem na ławce, zmierzyłem cukier (42) i zjadłem kanapkę. Zobaczyłem, że dzwoniła do mnie mama, więc oddzwoniłem i pogadaliśmy o tym co się działo, a na sam koniec powiedziałem, że się zgubiłem. Matula doradziła, żebym zadzwonił do Jasia, a ten mi dyktował jak dojść, aż do pewnego fragmentu, gdzie już wiedziałem jak iść. Mój spacerek po Lublinie trwał 3 godziny. Ostatecznie trafiłem do domu cały i zdrowy. Czemu nie pojechałem autobusem? Bo zostały mi ostatnie pieniądze, a zapomniałem wziąć biletu miesięcznego do Lublina. Fajnie, nie?

Brak komentarzy: