Jeżdżę z moim kumplem Kamilem po różnych miejscowościach Polski i Europy. Prowadzimy nawet bloga, o naszych podróżach i o ludziach, których spotykamy. Ostatnio jak byliśmy w Szczecinku pod naszym postem pojawiło się mnóstwo komentarzy byśmy odwiedzili Łęczną. Z Pomorza Zachodniego na Lubelszczyznę jest kawał drogi, ale po raz pierwszy zdarzyło się, że tyle osób w dyskusji zaczęło się udzielać byśmy odwiedzili jedno, konkretne miasto. Czuliśmy nieco drwinę wśród komentujących, lecz czego się nie robi dla wiernych czytelników. Spakowaliśmy wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, naładowaliśmy aparaty i kamery i ruszyliśmy w podróż, która przy dobrych wiatrach miała zająć nam siedem godzin. Droga jakoś specjalnie nam się nie dłużyła, mimo że w momencie wyjazdu była dość późna godzina. Około siódmej rano znaleźliśmy się w Lublinie, a stamtąd do Łęcznej to jak rzut beretem. Już powoli zacząłem rozpakowywać cały nasz potrzebny sprzęt, gdy nagle Kamil tak ostro zahamował, że moja głowa walnęła o statyw na moich kolanach.
- Aua! Uważałbyś trochę - syknąłem z bólu, po czym spojrzałem na rozbawionego towarzysza.
- Patrz, świnia - po czym wskazał mi palcem na zdenerowane, a zarazem przerażone zwierzę, które czmychnęło w stronę jakiegoś gospodarstwa domowego nieopodal drogi krajowej, po której jechaliśmy.
Byliśmy już w Łęcznej, bo zwróciłem uwagę, że przed nami stoi witacz.
- Jak dobrze, że jesteśmy już na miejscu. - stwierdziłem - Zjadłbym coś teraz.
Gdy powiedziałem o jedzeniu, Kamil zaczął masować się po brzuchu.
- Ja też bym coś wsunął.
Zajechaliśmy do centrum i zaparkowaliśmy nasz wóz przed urzędem miasta. Gdy wysiedliśmy już z auta ujrzałem coś, co zamurowało zarówno mnie, jak i mojego przyjaciela. Świnia w garniturze wyszła z urzędu jak gdyby nigdy nic, zobaczywszy nas zatrzymała się.
- Turyści? - zaśmiała się męskim głosem.
Włos mi się zjeżył na głowie, a Kamil zaczął piszczeć i wskoczył mi na ręce chowając twarz w moich barkach. Waży ponad 80 kilo, więc nie był dla mnie łatwym ciężarem.
- Panowie, litości, bez żadnego świńtuszenia, tu jest Polska wschodnia, a nie Holandia - odburknęła.
- Mamo, mamo, patrz, Ci panowie się przytulają - krzyknął mały warchlak przechodzący obok nas chodnikiem.
- Byście się panowie wstydzili, co za skandal, świństwo - rzekła oburzonym głosem jego mama.
Kamil ostatecznie zszedł ze mnie i rozejrzał się dookoła. Ani jednego żywego człowieka. Same warchlaki, dziki i świnie. Przetarłem oczy, ale one nadal łaziły po miasteczku.
- Czy my na stacji benzynowej pod Puławami na pewno kupiliśmy papierosy? - spytał mój kompan, a ja nic mu nie odpowiedziałem patrząc się na wszystkie zwierzęta zachowujące się jak ludzie.
- Z DROGI ŚLEDZIE, ŚWINIA JEDZIE! - rzekł nastoletni wieprz na motorowerze, po czym gwałtownie zahamował tuż pod naszym samochodem.
- Jesteście stąd? - spytał.
- Nie, jesteśmy z daleka, jeździmy po Polsce i prowadzimy bloga podróżniczego. Nie spodziewaliśmy się tutaj...
- Chlewu? - dociekał się "chłopak".
- Nie, wręcz przeciwnie, jest to ładne, zadbane miasto. - odpowiedziałem lekko zestresowany. Krople potu zbierały się nad moim czołem.
- No pewnie, u nas "chlew" to synonim dla "odjazdowy"
- No to powiem szczerze, jest to wielki chlew.
- Nie pozwalaj sobie. Z twoich ust nie brzmi to jak z moich.
Zrozumiałem, że w mieście panuje inna mowa, która z ust "obcych" brzmi niewłaściwie.
- Pozwólcie, że was zaprowadzę do ciekawych miejsc w mieście.
- A możemy najpiew coś przekąsić? Jesteśmy w podróży, a nie jedliśmy nic przez prawie całą drogę - spytał Kamil.
- Luzik. Niedaleko jest restauracja, możemy do niej skoczyć.
Młodzian zaprowadził nas pod jadłodajnię, otworzył nam uprzejmie drzwi i weszliśmy na spokojnie do środka. Wnętrze budynku nas zaintrygowało. Rodziny z dziećmi jadły z koryt.
- Co sobie zamawiacie? - spytał z krzywym uśmieszkiem nasz nowy znajomy.
- No nie wiem. Może coś ludzkiego? - zaproponowałem.
- Z tego co mamy tu dla ludzi, to mamy wódeczkę i ogóreczki.
- A macie smalec? - podpytał niewinnie Kamil.
Wtem radio będące tam odkąd weszliśmy przestało grać. Goście restauracji spojrzeli na naszą trójkę, a z ryjków wypadało im jedzenie. Przez chwileczkę panowała tam konsternacja, a po minucie grupa napakowanych wieprzy w dresach wyrzuciła całą naszą trójkę za drzwi i kazała więcej się tu nie pokazywać.
- Brawo durnie - powiedział nastolatek - nie będę mógł wchodzić do mojej ulubionej miejscówki. Zaprowadzę was nad rzekę, ale musicie być grzeczni, bo jak nie, to was tam utopię.
Wsiedliśmy w samochód i podążaliśmy za nim na jego motorowerze. Wyglądało to komicznie. Dwójka facetów jedzie za świnią na rowerku. Nagle musieliśmy skręcić i ujrzeliśmy malutkie koryto rzeczne z wartko płynącą wodą. Znależliśmy jakimś cudem miejsce do zaparkowania i stanęliśmy nad brzegiem czegoś, czego rzeką byśmy nie nazwali.
- To jest Świnka - odpowiedział tubylec. - krótsza z rzek, wpada ona niedaleko do Wieprza. Zaprowadzę was do ujścia.
- Pewnie Świnoujścia - zaśmiał się mój przyjaciel, którego żarty nigdy nie były śmieszne, ale nie miałem serca mu tego powiedzieć.
Nagle ten, popchnięty, znalazł się w wodzie.
- Jak ja Cię dorwę ty gałganie! - krzyknął Kamil.
- Nie gałgan, tylko Wieprzsław.
- Ciekawe imię - stwierdziłem - wszyscy macie takie imiona, które brzmią jak polskie, ale mają w sobie coś "świńskiego"?
Nagle i ja zostałem wepchnięty do wody.
- Moja mama ma na imię Jadwiga, chamie!
- No przepraszam, nie jestem stąd! - powiedziałem oburzony.
Wyszliśmy obaj ze Świnki i przystanęliśmy chwilę przy brzegu, po to by trochę przeschnąć. Powoli ruszyliśmy w stronę Wieprza. Po drodze chwilkę rozmawialiśmy.
- Nie pozwalajcie sobie na zbyt wiele, nie jesteście tubylcami. Ja i tak was łagodnie traktuję, ale co niektórzy mogą wam zrobić poważniejszą krzywdę.
- No nie jest to takie same miasto jak Eindhoven, które odwiedziliśmy w te wakacje - stwierdziłem.
- Zresztą, ten koleś co wyszedł z urzędu w garniaku powiedział, że to nie jest Holandia - odparł Kamil.
- Ten w garniturze to burmistrz - odpowiedział Wieprzsław.
- No to świetnego włodarza macie - odburknął mój kompan.
- No cóż, tak to jest jak od lat rządzi tu Chlew i Koryto. Nie cierpię tej partii.
- Chlew i Koryto? - zdziwiłem się - To jakiś lokalny komitet?
- No nie do końca, to lokalna odmiana ogólnopolskiej partii.
Tu pozwoliłem sobie na lekkie ocenzurowanie tej relacji, ponieważ nie chcę mieć ABW o szóstej rano pod moimi drzwiami. Rozmowa na tym się skończyła, bo od razu znaleźliśmy nasz cel, do którego zmierzamy.
- To jest Wieprz? - zapytałem.
- Tak jest. Rzeka wzięła swoją nazwę od założyciela miasta, Wieprza znad Świny. Zresztą, pewnie zauważyliście tego dzika na herbie. To pierwszy burmistrz - Dzikosław z Druskiennik.
- Druskienniki? Przecież to na Litwie - powiedziałem, mając z tyłu głowy wspomnienia sprzed kilku lat, kiedy to kichnąłem w tamtejszym sklepie, a kasjerka powiedziała, że nie ma za co dziękować. Kilka tygodni główkowałem co ona miała na myśli i dowiedziałem się, że moje "aciuuu" brzmiało jak litewskie "dziękuję". Nigdy nie zapomnę tego nagłego olśnienia.
- No tak, ale emigrował, bo litewscy bogacze masowo polowali na dziki.
Historia tego miejsca naprawdę mnie zafascynowała. Przez kilka godzin siedzieliśmy nad wodą w środku lasu rozmawiając o życiu, o mieście i o wszystkim, co tylko przyszło nam do głowy.
- Chłopaki, cieszę się, że was poznałem - powiedział nam Wieprzsław - chciałbym być tacy jak wy. Nie podoba mi się życie tutaj. Prosię was, zabierzcie mnie ze sobą. Moi rodzice niczego nie zauważą, oni i tak mają mnie gdzieś.
Zrobiliśmy z Kamilem małą naradę.
- Dajmy mu szansę. Przecież to spoko chłopak - stwierdził.
- No nie wiem. A co jeśli nas złapią i będą pytać po co nam świnia?
- WIEPRZ! - usłyszeliśmy w tle.
- Zgódź się, proszę, polubiłem go.
Westchnąłem głęboko i przystałem na propozycję naszego nowego znajomego.
- Dziękuję chłopaki. Jesteście wielcy.
Wtem na naszym blogu pojawiły się wyniki ankiety, gdzie jechać dalej.
- Bezapelacyjnie wygrał Świńdwin. Trzeba znowu jechać na Pomorze Zachodnie.
- Świdwin chyba - zaśmiałem się - Łęczna nam namieszała w głowie.
Wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia. Wieprzsław całą drogę nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Czasami ukradkiem ocierał łzy. Nie spodziewałem się, że nasz wyjazd na Lubelszczyznę tak się zakończy. Można powiedzieć, że zmieniliśmy na lepsze jedno życie.
- Aua! Uważałbyś trochę - syknąłem z bólu, po czym spojrzałem na rozbawionego towarzysza.
- Patrz, świnia - po czym wskazał mi palcem na zdenerowane, a zarazem przerażone zwierzę, które czmychnęło w stronę jakiegoś gospodarstwa domowego nieopodal drogi krajowej, po której jechaliśmy.
Byliśmy już w Łęcznej, bo zwróciłem uwagę, że przed nami stoi witacz.
- Jak dobrze, że jesteśmy już na miejscu. - stwierdziłem - Zjadłbym coś teraz.
Gdy powiedziałem o jedzeniu, Kamil zaczął masować się po brzuchu.
- Ja też bym coś wsunął.
Zajechaliśmy do centrum i zaparkowaliśmy nasz wóz przed urzędem miasta. Gdy wysiedliśmy już z auta ujrzałem coś, co zamurowało zarówno mnie, jak i mojego przyjaciela. Świnia w garniturze wyszła z urzędu jak gdyby nigdy nic, zobaczywszy nas zatrzymała się.
- Turyści? - zaśmiała się męskim głosem.
Włos mi się zjeżył na głowie, a Kamil zaczął piszczeć i wskoczył mi na ręce chowając twarz w moich barkach. Waży ponad 80 kilo, więc nie był dla mnie łatwym ciężarem.
- Panowie, litości, bez żadnego świńtuszenia, tu jest Polska wschodnia, a nie Holandia - odburknęła.
- Mamo, mamo, patrz, Ci panowie się przytulają - krzyknął mały warchlak przechodzący obok nas chodnikiem.
- Byście się panowie wstydzili, co za skandal, świństwo - rzekła oburzonym głosem jego mama.
Kamil ostatecznie zszedł ze mnie i rozejrzał się dookoła. Ani jednego żywego człowieka. Same warchlaki, dziki i świnie. Przetarłem oczy, ale one nadal łaziły po miasteczku.
- Czy my na stacji benzynowej pod Puławami na pewno kupiliśmy papierosy? - spytał mój kompan, a ja nic mu nie odpowiedziałem patrząc się na wszystkie zwierzęta zachowujące się jak ludzie.
- Z DROGI ŚLEDZIE, ŚWINIA JEDZIE! - rzekł nastoletni wieprz na motorowerze, po czym gwałtownie zahamował tuż pod naszym samochodem.
- Jesteście stąd? - spytał.
- Nie, jesteśmy z daleka, jeździmy po Polsce i prowadzimy bloga podróżniczego. Nie spodziewaliśmy się tutaj...
- Chlewu? - dociekał się "chłopak".
- Nie, wręcz przeciwnie, jest to ładne, zadbane miasto. - odpowiedziałem lekko zestresowany. Krople potu zbierały się nad moim czołem.
- No pewnie, u nas "chlew" to synonim dla "odjazdowy"
- No to powiem szczerze, jest to wielki chlew.
- Nie pozwalaj sobie. Z twoich ust nie brzmi to jak z moich.
Zrozumiałem, że w mieście panuje inna mowa, która z ust "obcych" brzmi niewłaściwie.
- Pozwólcie, że was zaprowadzę do ciekawych miejsc w mieście.
- A możemy najpiew coś przekąsić? Jesteśmy w podróży, a nie jedliśmy nic przez prawie całą drogę - spytał Kamil.
- Luzik. Niedaleko jest restauracja, możemy do niej skoczyć.
Młodzian zaprowadził nas pod jadłodajnię, otworzył nam uprzejmie drzwi i weszliśmy na spokojnie do środka. Wnętrze budynku nas zaintrygowało. Rodziny z dziećmi jadły z koryt.
- Co sobie zamawiacie? - spytał z krzywym uśmieszkiem nasz nowy znajomy.
- No nie wiem. Może coś ludzkiego? - zaproponowałem.
- Z tego co mamy tu dla ludzi, to mamy wódeczkę i ogóreczki.
- A macie smalec? - podpytał niewinnie Kamil.
Wtem radio będące tam odkąd weszliśmy przestało grać. Goście restauracji spojrzeli na naszą trójkę, a z ryjków wypadało im jedzenie. Przez chwileczkę panowała tam konsternacja, a po minucie grupa napakowanych wieprzy w dresach wyrzuciła całą naszą trójkę za drzwi i kazała więcej się tu nie pokazywać.
- Brawo durnie - powiedział nastolatek - nie będę mógł wchodzić do mojej ulubionej miejscówki. Zaprowadzę was nad rzekę, ale musicie być grzeczni, bo jak nie, to was tam utopię.
Wsiedliśmy w samochód i podążaliśmy za nim na jego motorowerze. Wyglądało to komicznie. Dwójka facetów jedzie za świnią na rowerku. Nagle musieliśmy skręcić i ujrzeliśmy malutkie koryto rzeczne z wartko płynącą wodą. Znależliśmy jakimś cudem miejsce do zaparkowania i stanęliśmy nad brzegiem czegoś, czego rzeką byśmy nie nazwali.
- To jest Świnka - odpowiedział tubylec. - krótsza z rzek, wpada ona niedaleko do Wieprza. Zaprowadzę was do ujścia.
- Pewnie Świnoujścia - zaśmiał się mój przyjaciel, którego żarty nigdy nie były śmieszne, ale nie miałem serca mu tego powiedzieć.
Nagle ten, popchnięty, znalazł się w wodzie.
- Jak ja Cię dorwę ty gałganie! - krzyknął Kamil.
- Nie gałgan, tylko Wieprzsław.
- Ciekawe imię - stwierdziłem - wszyscy macie takie imiona, które brzmią jak polskie, ale mają w sobie coś "świńskiego"?
Nagle i ja zostałem wepchnięty do wody.
- Moja mama ma na imię Jadwiga, chamie!
- No przepraszam, nie jestem stąd! - powiedziałem oburzony.
Wyszliśmy obaj ze Świnki i przystanęliśmy chwilę przy brzegu, po to by trochę przeschnąć. Powoli ruszyliśmy w stronę Wieprza. Po drodze chwilkę rozmawialiśmy.
- Nie pozwalajcie sobie na zbyt wiele, nie jesteście tubylcami. Ja i tak was łagodnie traktuję, ale co niektórzy mogą wam zrobić poważniejszą krzywdę.
- No nie jest to takie same miasto jak Eindhoven, które odwiedziliśmy w te wakacje - stwierdziłem.
- Zresztą, ten koleś co wyszedł z urzędu w garniaku powiedział, że to nie jest Holandia - odparł Kamil.
- Ten w garniturze to burmistrz - odpowiedział Wieprzsław.
- No to świetnego włodarza macie - odburknął mój kompan.
- No cóż, tak to jest jak od lat rządzi tu Chlew i Koryto. Nie cierpię tej partii.
- Chlew i Koryto? - zdziwiłem się - To jakiś lokalny komitet?
- No nie do końca, to lokalna odmiana ogólnopolskiej partii.
Tu pozwoliłem sobie na lekkie ocenzurowanie tej relacji, ponieważ nie chcę mieć ABW o szóstej rano pod moimi drzwiami. Rozmowa na tym się skończyła, bo od razu znaleźliśmy nasz cel, do którego zmierzamy.
- To jest Wieprz? - zapytałem.
- Tak jest. Rzeka wzięła swoją nazwę od założyciela miasta, Wieprza znad Świny. Zresztą, pewnie zauważyliście tego dzika na herbie. To pierwszy burmistrz - Dzikosław z Druskiennik.
- Druskienniki? Przecież to na Litwie - powiedziałem, mając z tyłu głowy wspomnienia sprzed kilku lat, kiedy to kichnąłem w tamtejszym sklepie, a kasjerka powiedziała, że nie ma za co dziękować. Kilka tygodni główkowałem co ona miała na myśli i dowiedziałem się, że moje "aciuuu" brzmiało jak litewskie "dziękuję". Nigdy nie zapomnę tego nagłego olśnienia.
- No tak, ale emigrował, bo litewscy bogacze masowo polowali na dziki.
Historia tego miejsca naprawdę mnie zafascynowała. Przez kilka godzin siedzieliśmy nad wodą w środku lasu rozmawiając o życiu, o mieście i o wszystkim, co tylko przyszło nam do głowy.
- Chłopaki, cieszę się, że was poznałem - powiedział nam Wieprzsław - chciałbym być tacy jak wy. Nie podoba mi się życie tutaj. Prosię was, zabierzcie mnie ze sobą. Moi rodzice niczego nie zauważą, oni i tak mają mnie gdzieś.
Zrobiliśmy z Kamilem małą naradę.
- Dajmy mu szansę. Przecież to spoko chłopak - stwierdził.
- No nie wiem. A co jeśli nas złapią i będą pytać po co nam świnia?
- WIEPRZ! - usłyszeliśmy w tle.
- Zgódź się, proszę, polubiłem go.
Westchnąłem głęboko i przystałem na propozycję naszego nowego znajomego.
- Dziękuję chłopaki. Jesteście wielcy.
Wtem na naszym blogu pojawiły się wyniki ankiety, gdzie jechać dalej.
- Bezapelacyjnie wygrał Świńdwin. Trzeba znowu jechać na Pomorze Zachodnie.
- Świdwin chyba - zaśmiałem się - Łęczna nam namieszała w głowie.
Wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia. Wieprzsław całą drogę nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Czasami ukradkiem ocierał łzy. Nie spodziewałem się, że nasz wyjazd na Lubelszczyznę tak się zakończy. Można powiedzieć, że zmieniliśmy na lepsze jedno życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz