Okolice 20 grudnia. Nic nie wskazywało na to, że wystarczą nieco ponad dwa tygodnie do ogromnej tragedii. Szykowaliśmy się na święta, tak jak przeciętna polska rodzina. Tata czuł się podziębiony. Dzwonił do lekarza rodzinnego, by mógł zapisać się na test na koronawirusa. Nie wyrażono początkowo zgody. W drugi dzień świąt nagle źle czuć zaczęła się moja mama. Jednak moi rodzice na test dostali się dopiero cztery dni później. 28 grudnia dostali łaskawie wiadomość, że następnego dnia mogą się udać do szpitala powiatowego w Łęcznej. Musieli pojechać samochodem. Tata prowadził. Z gorączką. Nie dało się inaczej. Później kilka godzin oczekiwania. Wynik pozytywny, zarówno mama, jak i tata. Ja z bratem, po tej wiadomości, też chciałem się przebadać, ale jako, że nie mamy objawów, to nie możemy wykonać testu, bo tak. Zdecydowanie łatwiej będzie trzymać nas w domu tydzień dłużej. Jakbyśmy byli pozytywni, to już od dwóch dni mógłbym wychodzić z domu, a tak, muszę do czwartku siedzieć zamknięty w czterech ścianach.
Tata po teście zaczął czuć się słabiej. Mama twierdziła, że go przewiało, w końcu szpital w Łęcznej znajduje się na obrzeżach miasta, jak to nazywa, na "wygwizdowie". Dwa dni później, w sylwestra, jego stan się na tyle pogorszył, że musiałem wezwać karetkę. Leżał na podłodze, nie kontaktował. Patrzył na nas i odpowiadał na pytania, których w ogóle nie rozumiał.
|
Ratownicy w naszym domu |
Interwencja ratowników to też ciekawa historia. Żeby zrobić im miejsce (tata leżał w korytarzu) musieliśmy przesunąć jedną szafkę. Podczas przesuwania stłukła się figurka. Rozkazali (stanowczym tonem) by moja mama to posprzątała. Ona odparła, że jest za słaba. Ratownik odpowiedział jej, że koronawirus to nie jest niepełnosprawność. Trzeba przyznać, że ratownicy zachowywali się wobec nas mało profesjonalnie, wręcz arogancko i chamsko. Złapali tatę za ręce i kazali mu chodzić na kolanach, bo inaczej by go nie przenieśli z wąskiego korytarza do miejsca, gdzie jest więcej przestrzeni. Tata miał saturację 37. Nie jest to żaden żart. Tata został zabrany natychmiastowo do szpitala, gdzie jego stan niemalże od razu pogorszył się jeszcze bardziej. Gdyby nie jeden z lekarzy ze Szczecina (gdzie jest Szczecin, a gdzie Łęczna), który zaoferował pomoc w kontakcie ze szpitalem, to nie moglibyśmy nawet dowiedzieć się czegokolwiek o jego stanie zdrowia. W końcu nie mogliśmy nawet wyjść z domu. A nawet jakbyśmy mogli, to nie moglibyśmy zobaczyć jak się czuje. Już następnego dnia lekarz mówił, że tata nie przeżyje, dwa dni później dowiedzieliśmy się, że tata może dostać się na przeszczep płuc, a kolejnego, że jednak nie. Dostawaliśmy wiele sprzecznych informacji, w zależności, który lekarz danego dnia przebywał na dyżurze.
7 stycznia obudziliśmy się z wiadomością, że tata zmarł o czwartej nad ranem. Gdyby tata został umieszczony w szpitalu wcześniej, mógłby zostać odratowany. Jednak lekarze powiedzieli nam, że nawet pomimo tego, że był w grupie ryzyka, nie zostałby przyjęty. Przyjmują tylko ludzi, którzy są w stanie krytycznym. Tylko, że po co? Po to by dokonywali swoich dni pod opieką personelu medycznego?
Teraz zastanawiamy się nad kilkoma rzeczami. Dlaczego, mojemu tacie kilka razy odmawiano wykonania testu, pomimo objawów? Dlaczego szkoła, w której pracował mój tata pozwoliła mu chodzić stacjonarnie do pracy, w której się zakaził? Władze gminy Puchaczów i dyrekcja doskonale wiedziały, że ze względu na kopalnię, gmina jest jednym wielkim ogniskiem zakażeń. Gdyby nie wyszło na jaw, że jeden z pracowników szkoły jest zakażony, to tata prawdopodobnie nawet nie dostałby się na test. Polska pod rządami PiS zmieniła się w państwo patologiczne.
Tak panie premierze Morawiecki. Wygraliśmy z pandemią. Moja rodzina zwłaszcza.