Jako małolat, kilkuletni bączuś, uwielbiałem robić rozmaite rzeczy poza domem, jak to bywa wśród młodych przedstawicieli homo sapiens sapiens. Mieszkanie w bloku było dla mnie jak trzymanie w klatce, zresztą do dzisiaj tak myślę.
Pamiętam doskonale jak w pewien letni, lub późnowiosenny dzień postanowiłem, że wyjdę na dwór z kocykiem i poleżę pod drzewem w cieniu na trawie. Nie mam zielonego pojęcia ile było stopni na zewnątrz, ale wiem, że na tyle dużo, że musiałem siedzieć w cieniu. Jestem sobie ja, mały chłopczyk, na derce takiej lekko bordowej. Obok mnie woda, pluszowy miś panda, jakaś książka dla dzieci i zeszycik, w którym rysowałem takie typowe bazgroły, które dla mnie były takim, swego rodzaju dziełem sztuki jak wówczas nieznana mi awangarda. Oczywiście zlatywała się okoliczna dzieciarnia patrząc co robię, a ja po prostu się "relaksowałem" jak panie z telewizji robiły to na plaży. Jednakże, dziecięca energia dość szybko dała się we znaki, odniosłem szybko kocyk do domu, a w międzyczasie wziąłem piłkę do siatkówki (bo nożna była brata) i poleciałem prosto w przerwę między blokami naprzeciwko mojego. Dzieci już czekały wyraźnie zniecierpliwione, a ja sam w domu wyczuwałem po sobie presję nie mogąc znaleźć zabawki.
Na zdezelowanym małym placyku umieściłem piłkę, po czym zaczęliśmy się dogrywać w papier, kamień, nożyce. Nie pamiętam kto wygrał, ale najważniejsze jest to, że ja nie przegrałem. Któreś z nas wykopało gałę, po czym wszyscy uciekli, a osoba szukająca szła powoli po nią, po czym wracała idąc tyłem odkładając ją w pierwotnym miejscu tam gdzie stała. Musiała jej mocno pilnować, bo każdy miał prawo wykopać piłkę, a każdy odnaleziony mógł wtedy uciec. My to nazywaliśmy puszkarzem.
Innego dnia zaspokajaliśmy swoją ciekawość wchodząc na dach starego, opustoszałego sklepu meblowego, gdzie miało się do wyboru dwie możliwości na zejście. Pierwszą było skoczenie na górę piachu znajdującą się z tyłu, na dawnym targowisku, albo zejście tą samą drogą co się wchodziło. Tej drugiej opcji nikt nie rozważał ze względu na trudność. Wchodząc po kratach znajdujących się przy oknie, na samej górze czekało przykrycie, które było wychylone nieco do przodu. Trzeba było złapać je jedną ręką stojąc najwyżej jak się da, po czym puszczało się drugą, łapało krawędź, a następnie używając siły malutkich mięśni podciągało się do góry, co z opisu wydaje się być trudne i wymagające, a w rzeczywistości nie było to takie ciężkie. Zrobienie tego samego w drugą stronę z pewnością wymagałoby większej odwagi niż skok na górkę piachu, bo budynek miał z pięć metrów wysokości, a upadek oznaczałby wylądowanie na pękniętych schodach pełnych odłamków z butelek po trunkach pitych przez lokalnych amatorów alkoholu.
Przed generalnym remontem stare miasto wyglądało jak zapomniane przez Boga miejsce. Ulice pełne dziur, bloki z podniszczoną elewacją, z których wyłaniała się taka dziwna, brązowawa wata, którą wyrywaliśmy i bawiliśmy się nią zachwycając się tym, że jest taka puchata. Do tego mieliśmy ceglany murek z dwóch stron bloku, przy wjazdach do garaży na motory i rowery. Braliśmy z jego pęknięć i wnęk cegły lub inne kamienie, które pisały, najczęściej na pomarańczowo, i rysowaliśmy po nim. W ten sposób nauczyłem się kreować moje pierwsze figury przestrzenne. Byłem tym tak podniecony, że trudno to opisać słowami. Chwaliłem się tym nawet mamie cały rozanielony. Przypomina mi się też plac zabaw pełen zardzewiałych atrakcji, takich jak karuzela czy wysoka podwójna zjeżdżalnia. Wszędzie dookoła były drzewa, ale ja umiałem wejść tylko na jedno. Gdy wspiąłem się na nie pierwszy raz, to nie wiedziałem jak zejść, wszyscy panikowali, ja najbardziej. Na szczęście niedaleko przechodził starszy brat, który mnie jakoś ściągnął. Potem wspinałem się znowu i zeskakiwałem samemu.
Dwie ulice dalej od blokowiska znajdował się historyczny, pierwszy rynek. Nazywaliśmy go parkiem. Piękne miejsce. Nie wyglądał na strasznie zaniedbany, miał całkiem ładne chodniki. Kiedyś wylewaliśmy na niego cement i wyrwaliśmy kilka gałązek cisu. Ulepiliśmy z tego buźkę i krzyczeliśmy, że to Juliusz Cezar, biegłem ile sił w nogach do taty by mu to pokazać. Czułem rozpychającą dumę.
Park posiadał boisko, na którym grałem w piłkę, często stojąc na bramce. Za alejkami znajdował się kolejny plac zabaw z bardziej zadbanym sprzętem, a do tego miał huśtawki. Kiedyś nie umiałem się bujać bez oparcia z tyłu, ale z czasem odkryłem jak to łatwo jest się rozhuśtać samemu i lecieć bardzo wysoko. Kochałem to, taka mini adrenalina, ale czułem także strach przed tym, że rozbujam się za mocno i polecę na pieniek z tyłu przed urzędem miasta.
O naszych przejażdżkach rowerami to można by było powieść napisać. W mieście jest dużo wzniesień. Między innymi jak szło się na dinozaury na Podzamcze, albo gdy zjeżdżało się od ratusza do synagogi. Tylko najodważniejsi potrafili skręcić przed synagogą bez hamowania. Ja do takich nie należałem, bo od dawna mnie uświadamiano, że cukrzykom rany bardzo powoli się goją. A ja nadal mam bliznę po tym jak potknąłem się o drut wystający z ziemi i zdarłem sobie łokieć. Minęło sporo czasu od tego, a ja pamiętam ze szczegółami moje przerażenie gdy widziałem ile krwi mi leci. Bałem się, że dojdzie do zakażenia, albo, że dostanę tężca, bo mówili w telewizji, że kontakt krwi z ziemią jest bardzo niebezpieczny i może do niego doprowadzić. Na szczęście nic poważnego się nie stało.
Tak czy siak ran miałem sporo, bo nie byłem tak ostrożny jak się wydawało. Jako niezdara często się potykałem o dziury w drodze, ale to normalne przecież.
Byłem również bardzo hojnym dzieciakiem. Miałem sporo zabawek, którymi się nie bawiłem, a były w dobrym stanie. Wymyślałem konkursy, w których brali udział moi koledzy. A to robili rundkę dookoła bloku, a to skakali na skakance. Wymyślałem multum konkurencji, w których zwycięzca brał najlepszą zabawkę, drugie miejsce nieco gorszą itd. Sprawiało mi to zabawę, bo czułem się nieco jak szef. Zresztą tak poniekąd było, bo to ja byłem głównym dowodzącym naszej paczki.
Takie wspomnienia przychodzą do mojej głowy z rozrzewnieniem. Idę teraz tymi samymi ulicami, a jednocześnie nie są naprawdę identyczne. Nie mają dziur, a asfalt zastąpił bruk. Bloki zostały dokładnie wyremontowane, a plac zabaw nie istnieje; powstał nowy. Kochane drzewa zostały ścięte i na ich miejscu stanął parking. W parku też jest mało drzew, ostało się kilka. Na miejscu placu zabaw stoi fontanna, a z boiska zrobiono ścieżki otoczone trzema drzewami na krzyż. Piasku za sklepem meblowym już nie ma, a gruby murek z cegieł został wymieniony na taki cienki, metalowy. Nie dało się po nim chodzić jak po tamtym. Nic na nim też nie narysujesz. Jest schludnie i czysto. Z jednej strony bardzo dobrze, bo w końcu coś stało się z tym bałaganem, ale z drugiej strony czuję, że bezpowrotnie przeminęło dzieciństwo. Nic nie wygląda tak samo. Kolejne pokolenia z rynku nie zobaczą jak wyglądało to kiedyś. Różnice są drastyczne, a minęło ledwie sześć lat. Tyle wystarczyło by umarł duch tego miejsca.
Pamiętam doskonale jak w pewien letni, lub późnowiosenny dzień postanowiłem, że wyjdę na dwór z kocykiem i poleżę pod drzewem w cieniu na trawie. Nie mam zielonego pojęcia ile było stopni na zewnątrz, ale wiem, że na tyle dużo, że musiałem siedzieć w cieniu. Jestem sobie ja, mały chłopczyk, na derce takiej lekko bordowej. Obok mnie woda, pluszowy miś panda, jakaś książka dla dzieci i zeszycik, w którym rysowałem takie typowe bazgroły, które dla mnie były takim, swego rodzaju dziełem sztuki jak wówczas nieznana mi awangarda. Oczywiście zlatywała się okoliczna dzieciarnia patrząc co robię, a ja po prostu się "relaksowałem" jak panie z telewizji robiły to na plaży. Jednakże, dziecięca energia dość szybko dała się we znaki, odniosłem szybko kocyk do domu, a w międzyczasie wziąłem piłkę do siatkówki (bo nożna była brata) i poleciałem prosto w przerwę między blokami naprzeciwko mojego. Dzieci już czekały wyraźnie zniecierpliwione, a ja sam w domu wyczuwałem po sobie presję nie mogąc znaleźć zabawki.
Na zdezelowanym małym placyku umieściłem piłkę, po czym zaczęliśmy się dogrywać w papier, kamień, nożyce. Nie pamiętam kto wygrał, ale najważniejsze jest to, że ja nie przegrałem. Któreś z nas wykopało gałę, po czym wszyscy uciekli, a osoba szukająca szła powoli po nią, po czym wracała idąc tyłem odkładając ją w pierwotnym miejscu tam gdzie stała. Musiała jej mocno pilnować, bo każdy miał prawo wykopać piłkę, a każdy odnaleziony mógł wtedy uciec. My to nazywaliśmy puszkarzem.
Innego dnia zaspokajaliśmy swoją ciekawość wchodząc na dach starego, opustoszałego sklepu meblowego, gdzie miało się do wyboru dwie możliwości na zejście. Pierwszą było skoczenie na górę piachu znajdującą się z tyłu, na dawnym targowisku, albo zejście tą samą drogą co się wchodziło. Tej drugiej opcji nikt nie rozważał ze względu na trudność. Wchodząc po kratach znajdujących się przy oknie, na samej górze czekało przykrycie, które było wychylone nieco do przodu. Trzeba było złapać je jedną ręką stojąc najwyżej jak się da, po czym puszczało się drugą, łapało krawędź, a następnie używając siły malutkich mięśni podciągało się do góry, co z opisu wydaje się być trudne i wymagające, a w rzeczywistości nie było to takie ciężkie. Zrobienie tego samego w drugą stronę z pewnością wymagałoby większej odwagi niż skok na górkę piachu, bo budynek miał z pięć metrów wysokości, a upadek oznaczałby wylądowanie na pękniętych schodach pełnych odłamków z butelek po trunkach pitych przez lokalnych amatorów alkoholu.
Przed generalnym remontem stare miasto wyglądało jak zapomniane przez Boga miejsce. Ulice pełne dziur, bloki z podniszczoną elewacją, z których wyłaniała się taka dziwna, brązowawa wata, którą wyrywaliśmy i bawiliśmy się nią zachwycając się tym, że jest taka puchata. Do tego mieliśmy ceglany murek z dwóch stron bloku, przy wjazdach do garaży na motory i rowery. Braliśmy z jego pęknięć i wnęk cegły lub inne kamienie, które pisały, najczęściej na pomarańczowo, i rysowaliśmy po nim. W ten sposób nauczyłem się kreować moje pierwsze figury przestrzenne. Byłem tym tak podniecony, że trudno to opisać słowami. Chwaliłem się tym nawet mamie cały rozanielony. Przypomina mi się też plac zabaw pełen zardzewiałych atrakcji, takich jak karuzela czy wysoka podwójna zjeżdżalnia. Wszędzie dookoła były drzewa, ale ja umiałem wejść tylko na jedno. Gdy wspiąłem się na nie pierwszy raz, to nie wiedziałem jak zejść, wszyscy panikowali, ja najbardziej. Na szczęście niedaleko przechodził starszy brat, który mnie jakoś ściągnął. Potem wspinałem się znowu i zeskakiwałem samemu.
Dwie ulice dalej od blokowiska znajdował się historyczny, pierwszy rynek. Nazywaliśmy go parkiem. Piękne miejsce. Nie wyglądał na strasznie zaniedbany, miał całkiem ładne chodniki. Kiedyś wylewaliśmy na niego cement i wyrwaliśmy kilka gałązek cisu. Ulepiliśmy z tego buźkę i krzyczeliśmy, że to Juliusz Cezar, biegłem ile sił w nogach do taty by mu to pokazać. Czułem rozpychającą dumę.
Park posiadał boisko, na którym grałem w piłkę, często stojąc na bramce. Za alejkami znajdował się kolejny plac zabaw z bardziej zadbanym sprzętem, a do tego miał huśtawki. Kiedyś nie umiałem się bujać bez oparcia z tyłu, ale z czasem odkryłem jak to łatwo jest się rozhuśtać samemu i lecieć bardzo wysoko. Kochałem to, taka mini adrenalina, ale czułem także strach przed tym, że rozbujam się za mocno i polecę na pieniek z tyłu przed urzędem miasta.
O naszych przejażdżkach rowerami to można by było powieść napisać. W mieście jest dużo wzniesień. Między innymi jak szło się na dinozaury na Podzamcze, albo gdy zjeżdżało się od ratusza do synagogi. Tylko najodważniejsi potrafili skręcić przed synagogą bez hamowania. Ja do takich nie należałem, bo od dawna mnie uświadamiano, że cukrzykom rany bardzo powoli się goją. A ja nadal mam bliznę po tym jak potknąłem się o drut wystający z ziemi i zdarłem sobie łokieć. Minęło sporo czasu od tego, a ja pamiętam ze szczegółami moje przerażenie gdy widziałem ile krwi mi leci. Bałem się, że dojdzie do zakażenia, albo, że dostanę tężca, bo mówili w telewizji, że kontakt krwi z ziemią jest bardzo niebezpieczny i może do niego doprowadzić. Na szczęście nic poważnego się nie stało.
Tak czy siak ran miałem sporo, bo nie byłem tak ostrożny jak się wydawało. Jako niezdara często się potykałem o dziury w drodze, ale to normalne przecież.
Byłem również bardzo hojnym dzieciakiem. Miałem sporo zabawek, którymi się nie bawiłem, a były w dobrym stanie. Wymyślałem konkursy, w których brali udział moi koledzy. A to robili rundkę dookoła bloku, a to skakali na skakance. Wymyślałem multum konkurencji, w których zwycięzca brał najlepszą zabawkę, drugie miejsce nieco gorszą itd. Sprawiało mi to zabawę, bo czułem się nieco jak szef. Zresztą tak poniekąd było, bo to ja byłem głównym dowodzącym naszej paczki.
Takie wspomnienia przychodzą do mojej głowy z rozrzewnieniem. Idę teraz tymi samymi ulicami, a jednocześnie nie są naprawdę identyczne. Nie mają dziur, a asfalt zastąpił bruk. Bloki zostały dokładnie wyremontowane, a plac zabaw nie istnieje; powstał nowy. Kochane drzewa zostały ścięte i na ich miejscu stanął parking. W parku też jest mało drzew, ostało się kilka. Na miejscu placu zabaw stoi fontanna, a z boiska zrobiono ścieżki otoczone trzema drzewami na krzyż. Piasku za sklepem meblowym już nie ma, a gruby murek z cegieł został wymieniony na taki cienki, metalowy. Nie dało się po nim chodzić jak po tamtym. Nic na nim też nie narysujesz. Jest schludnie i czysto. Z jednej strony bardzo dobrze, bo w końcu coś stało się z tym bałaganem, ale z drugiej strony czuję, że bezpowrotnie przeminęło dzieciństwo. Nic nie wygląda tak samo. Kolejne pokolenia z rynku nie zobaczą jak wyglądało to kiedyś. Różnice są drastyczne, a minęło ledwie sześć lat. Tyle wystarczyło by umarł duch tego miejsca.
1 komentarz:
Bardzo fajnie potrafisz opisywać. Myślałeś o książce?
Prześlij komentarz