piątek, 29 sierpnia 2025

Folsom - odcinek 1




Lubię Niemcy. Berlin to dla mnie miasto globalizmu, zjednoczenia, młodego ducha, brutalizmu i liberalnego podejścia do życia. Miasto zieleni harmonizującej się z betonem, estetyki szarości, graffiti oraz aktywistycznych wlepek i plakatów. Wczoraj, w ciągu trzech minut od wyjścia z dworca doliczyłem się pięciu tęczowych flag. Znowu wszystkiemu się przyglądałem jak socjolog-urbanista przeprowadzający badania nad ludzkim zachowaniem i układem przestrzennym. Ruszyłem w poszukiwaniu U-Bahna, który zawiózłby mnie do Schönebergu. Kwadrans po dwudziestej znalazłem się w pobliżu hotelu. Okolice Wittenbergplatz były pełne mężczyzn w fetyszowym rynsztunku. W skórach, z cygarami w buzi, z czapkami policyjnymi, punków, skinów, żołnierzy, antyterrorystów, puppies i furrasów. Do wyboru do koloru. Po szybkim przebraniu się w strój wrestlingowy z bykiem i naładowaniu baterii po siedmiogodzinnej podróży, poszliśmy zjeść currywurst w tęczowej budce na Motzstraße. Chciałem spróbować zamówić jedzenie po niemiecku, ale w połowie zacząłem się jąkać. Sprzedawca powiedział, że dobrze mi idzie i zachęcał bym kontynuował. Każdy lokal w okolicy miał mniej lub bardziej widoczne tęczowe emblematy i stoiska z ulotkami: program na najbliższe dni, kampania przeciw hejtowi w stosunku do osób LGBT, drag shows. Po posiłku zahaczyliśmy o jeden z niewielu jeszcze czynnych sklepów z tematycznym gearem. Spodobała mi się torba z napisem Berlin i stojącymi nad nim niedźwiedziami z herbu miasta w barwach flagi ruchu bears. Włóczyliśmy się w okolicy dwóch pubów tylko dla mężczyzn na Fuggerstraße, kupując słabe, dwuprocentowe piwa i napotykając przy tym przyjaciół z całego globu i poznając nowych. Był to zupełnie inny rodzaj queeru niż ten, do którego przywykłem. Mniej zoomersko-internetowy, a bardziej surowy, dziki i testosteronowy. Średnia wieku oscylowała wokół czterdziestki. Pod Prinzknechtem stało z dwieście osób. Koło pierwszej zaczęło lać i wróciliśmy się do swoich noclegowni.

Wstaliśmy dziś dość wcześnie - wpół do ósmej. Po śniadaniu wyszliśmy na krótki spacer. Gejowskie miasteczko zaczęło się powoli budzić do życia. Odwiedziliśmy kawiarenkę w której przesiadywało kilkudziesięciu masywnych skórzaków w czerni, jakby wracali ze zlotu motocyklowego, wcinających ciasteczka i pijących kawę z mlekiem i cynamonem, którą również zamówiliśmy. Naprzeciwko stał sklep z pamiątkami, który w witrynie pokazywał koszulki z napisami nawiązującymi do najpopularniejszych kinków. Zaciekawiony wszedłem do środka i oprócz ubrań zobaczyłem też ogromne pierdółkowo w kolorach tęczy. Mydło i powidło. Wtedy ogarnęła mnie zaduma. Schöneberg jest tak mocno queerowy, że nawet w aptece znalazłem broszurki z półnagimi mężczyznami. Normalne popołudnie w Berlinie (a przynajmniej w tej części) to takie, gdzie dwóch facetów w singletach idzie sobie do Lidla, po którym chodzą zwykli ludzie otoczeni dresiarzami i lateksiarzami. W Polsce? Prawdopodobieństwo łomotu za tak skrajną indywidualność niemal stuprocentowe. Nawet w Warszawie. Berlin i Niemcy to inny poziom. Dzielnica i miasto szczegółowo upamiętnia homoseksualne i transpłciowe ofiary nazizmu. Na przystanku metra Nollendorfplatz postawiono im tablicę pamiątkową. Na wielu uliczkach, między brukowanymi chodnikami znajdują się Stolpersteine - złote tabliczki, tak zwane potykacze, z nazwiskami i latami życia ludzi, którzy mieszkali w okolicznych budynkach i zginęli w trakcie prześladowań (nie jest to jednak komemoracja tylko społeczności LGBT, ale również wszystkich ofiar drugiej wojny światowej w mieście, a podobne potykacze można znaleźć w całej stolicy). Schöneberg jest bardziej jak dom niż mój prawdziwy dom. Brzmię jak ojkofob, ale nie mogę inaczej. Chciałbym, żeby w Polsce była choć ociupinka takiej życzliwości i wsparcia jakie jest w tym miejscu. 

Brak komentarzy: