poniedziałek, 17 czerwca 2019

Gwiazd Naszych Wina

Wczoraj po jeziorze dostałem do przeczytania "Gwiazd Naszych Wina". Rzadko sięgam po książki, przyznaję się bez bicia, ale jeśli już to robię to zdecydowanie mnie to wciąga. 
Jest to drugie dzieło przeczytane przeze mnie w tym roku. Pierwszym było "Zdążyć przed Panem Bogiem" Hanny Krall. Niemniej jednak pragnę się skupić na tym co przeczytałem w jedną dobę. 
3 lata temu, na wakacje tuż przed rozpoczęciem liceum robiłem sobie maraton filmów dla nastolatków, które są wyciskaczkami łez. Na pierwszy ogień poszła oczywiście ekranizacja przeczytanej przeze mnie lektury. W filmie były trzy, na pierwszy rzut oka, nic nie znaczące sceny, które jednak w jakiś sposób dotknęły moje emocje. 
Uwaga, będą spoilery. 
Jedną z nich jest metafora, w której Gus trzymał papierosy w ustach, ale ich nigdy nie odpalał. Miał bowiem w ustach śmierć, ale nie pozwolił jej działać. Zrobił to także w samolocie do Amsterdamu, co wzbudziło niepokój stewardessy. Naprawdę to mi się wbiło w pamięć. Tak samo jak wchodzenie Hazel po schodach w domu Anny Frank i jej mowa pogrzebowa, w której odnosiła się do tego, że między 0, a 1 jest nieskończenie wiele liczb, tak samo jak między 0, a 2 itd. Dlatego też jedne nieskończoności są większe od drugich.
W książce jest pełno opisywanego bólu i cierpienia. Wywołuje to we mnie poniekąd poczucie wstydu, że ja mam, że tak powiem, czelność odczuwać dyskomfort z moją chorobą. W końcu ja także mam swoje własne, bolesne chwile, ale tak naprawdę śmierć jeszcze nie puka do moich drzwi. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Pomimo całej tej negatywnej aury spowodowanej chorobą nowotworową atmosfera w domu Hazel wydaje się być, na swój sposób, taka jaka powinna być w dobrym, kochającym się domu. Może to trochę nietypowe przedstawienie, ale widzę momenty sielanki jak i koszmaru. To wszystko się ze sobą przeplata. Nie można przecież powiedzieć, że chciałoby się żyć jak w jej domu. Każdy chciałby być zdrowy i nie cierpieć.
Książka naprawdę mocno wciąga. Dlatego też tak szybko ją przeczytałem. Mimo że i tak obejrzałem film, więc teoretycznie nic nowego w niej nie było, a jednak pozwoliło mi to odkryć całą fabułę na nowo, na swój sposób. Dużo egzystencjalnych wtrąceń doprowadzało mnie do autorefleksji i przemyśleń na temat tego jakie jest naprawdę życie. 
Literatura młodzieżowa, a jednak jest przeze mnie naprawdę doceniana za to jak potrafi targać uczuciem i doprowadzić nawet do płaczu. Nie żałuję, że ją przeczytałem. Pozwoliło mi to wrócić do czasów z tego wakacyjnego maratonu z roku 2016. Jeju, to minęły już trzy lata. 
Tak, byłem dzisiaj w Lublinie

Brak komentarzy: