wtorek, 31 marca 2020

Las na granicy powiatów

Dostałem dzisiaj propozycję spaceru po rozległym lesie. Padło stwierdzenie, że siedzenie w domu jest nudne, a że mieszkamy w małej wiosce, to spotkanie kogokolwiek na terenie domu fauny i flory wszelakiej jest znikome. Zatem wpół do dwunastej ruszyliśmy we dwójkę z domu, ubrani w kurtki. W kalendarzu możemy dostrzec, że panuje wczesna wiosna, ale niestety termometry nie przekazują nam dobrej wiadomości. Zaledwie cztery stopnie powyżej zera.
W lesie kwitną pierwsze przebiśniegi. Morze przebiśniegów. W tym samym czasie nadal możemy zaobserwować uschnięte listki na gałęziach niektórych drzew. Tak jakby nadal panowała późna jesień.
W poruszaniu się po lesie pomagała nam ścieżka utworzona przez rzadko przejeżdżające samochody. Niejednokrotnie natykaliśmy się na połamane drzewa, które swojego żywota nie dokonały bynajmniej z rąk człowieka. Wnioskowaliśmy to po korzeniach, które wydostawały się ponad grunt.
Nasłonecznienie tego miejsca było zmienne jak emocje. Pogoda miała kaprys i raz raczyła nas promieniami światła rozlewającymi się po lesie, a raz utrudniała nam eskapadę poprzez hulający wiatr.
Teren nie jest tak przyjazny dla podróżników. Nieutwardzona droga nie jest tutaj problemem. Niemniej jednak liczne górki i inne wzniesienia nie raz doprowadzały nas do głębszych oddechów.
Przyznam się szczerze, że podskoczyła mi adrenalina gdy za moimi plecami usłyszałem głośny ryk. Momentalnie się odwracając, spodziewałem się, że ujrzę dzika, których w tym lesie jest na pęczki, albo inne groźne zwierzę. Okazało się, że był to ptak, który raptownie od nas odfrunął. Nie zdążyłem zobaczyć, czy był to cietrzew, czy bażant.
Znaleźliśmy ambonę. Miejsce naszego odpoczynku. Wdrapaliśmy się na nią z niepewnością i obserwowaliśmy teren. Złapałem zasięg i zobaczyłem na mapie, że jesteśmy w połowie drogi do sąsiedniej wsi, która znajdowała się nie tylko w innej gminie, ale także w innym powiecie. Nie miałem pojęcia czy znajdowaliśmy się nadal w powiecie hrubieszowskim, czy już w zamojskim.
Ambona była punktem kulminacyjnym. Myśleliśmy, że dojdziemy do tej wsi, ale postanowiliśmy, że zrobimy to kiedy indziej. W końcu jest spora szansa, że jeszcze trochę tu pobędę. Wracaliśmy zupełnie inną drogą, ale wiedziałem, że dojdziemy nią do domu, bo szliśmy w tym samym kierunku. Wyszliśmy z lasu, ale na jego innym krańcu niż do niego wchodziliśmy. Po drodze mieliśmy okazję podziwiać dwie masowe migracje saren. Nie byłem tak szybki by wyciągnąć telefon znajdujący się w kieszeni i uchwycić majestat galopujących zwierząt, aczkolwiek musicie mi uwierzyć, że ten widok zapierał dech w piersiach. 

1 komentarz:

PoProstuKonrad pisze...

W chorym mieście nie ma czegoś tak urzekającego. Zazdroszczę Tobie możliwości bycia tam i teraz, obcowania z naturą. Przytul jakieś drzewo ode Mnie. Poproszę.